YES SIR, czyli rozważania o inżynierii społecznej
4 września 2015
(Długie!)
Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Albo o władzę, Albo o seks. Gdy wiadomo o co chodzi to najczęściej też o to chodzi. Jedno z drugim i trzecim się zazwyczaj silnie łączy, miesza i często jest nie do oddzielenia. A droga do władzy/pieniędzy/seksu może wieść przez inżynierię społeczną.
W swoim ponad półwiecznym życiu przeżywałem już przyspieszenia historii. Pierwsze w czasach Solidarności, gdy sam w tym brałem udział mając, jak się dziś okazuje, dość ograniczoną wizję tego, co się wokół mnie dzieje, drugie obserwowałem z oddali 10 lat później, a trzecie przeżywam dziś, tu i teraz. Obawiam się, że obecne przyspieszenie historii może mieć dla świata większe znaczenie niż powstanie solidarności czy nawet upadek ZSRR.
Następują wokół nas zmiany. Świat się zmienia, to oczywiste, ale dziś zdaje się zmieniać wyjątkowo szybko. Zmiany te prowadzą między innymi do przekształcenia nas w przedmioty, klocki, które są w swej masie doskonale zastępowalne. Tak, by każdego można było zastąpić każdym, w każdym momencie i w każdej sytuacji. By powstała taka bezkształtna masa ludzka, której pojawienie się było wieszczone od dawna, a której bardzo spektakularny obraz przedstawił Fritz Lang w Metropolis.
Jak można to stwierdzić obserwując to, co nas otacza? Wystarczy oderwać się od podniecania się jedynie sprawami bieżącymi.
Miało być coraz lepiej, a wyszło jak zawsze.
Gdy zastanowić się nad przemianami ostatnich 75 lat, to można zauważyć pewne zjawiska dość powszechne na świecie, bez względu na szerokość geograficzną. Zauważymy powtarzające się regularnie w tym czasie zjawiska powszechnej NADZIEI, a po niej następującego ROZCZAROWANIA. Widzimy też niestety, że świat toczy się do przodu, mając w nosie nasze nadzieje i rozczarowania.
W Polsce po II Wojnie Światowej mieliśmy nadzieję na lepsze życie. I faktycznie było trochę lepsze niż za okupacji niemieckiej, ale nie było takie, jak to, o którym ludzie marzyli. A im dłużej czas płynął, tym bardziej nadzieje ustępowały miejsca rozczarowaniu, aż doszło do wybuchu, gdy znów pojawiły się nadzieje i znów nastąpiło rozczarowanie. A potem historia Polski połączyła się z historią reszty świata.
W świecie zachodnim po II Wojnie Światowej nadzieje łączyły się ze wzrostem gospodarczym będącym wynikiem ogromu prac związanych z odbudową powojennego świata, niewątpliwym przyspieszeniem technologicznym oraz wolnością. Wolność była wówczas narzędziem, bronią do walki z Imperium Zła jakim było ZSRR ze swoimi satelitami. Wolność we wszystkich swoich przejawach, szczególnie tych najbardziej widocznych – wolność słowa, wolność zgromadzeń, pełne upodmiotowienie obywateli – pozwalała zbudować jednoznaczny podział na „tych dobrych” i „tych złych” na świecie.
Było to tym łatwiejsze, że w bloku „tych złych” żyło się gorzej, bo gospodarka działała słabiej. Jednak i w świecie „dobrych” tak naprawdę nadzieje nie spełniały się, chociaż rozczarowanie, poczucie że niekoniecznie jest nam coraz lepiej, było maskowane przez blichtr coraz to bardziej błyszczących towarów dostępnych dla każdego i wszędzie, w każdym sklepie na każdym rogu ulicy. Dostępnych jeśli nie za gotówkę to na kredyt… A właściwie, to najlepiej, żeby na kredyt właśnie!
Jeszcze w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku rodzina robotnicza, zarówno w USA jak i w Europie Zachodniej, była w stanie normalnie (czyli oczywiście skromnie!) funkcjonować w sytuacji, w której jedynie ojciec rodziny pracował w fabryce. Wystarczyło jednak ćwierć wieku, by już na początku lat 80 – i trwa tak do dziś, a wręcz się pogłębia – bez dwóch pensji w domu nie było co liczyć na możliwość normalnego życia. Pensja ojca w zasadzie wszędzie musi być uzupełniona o pensję matki po to, by móc utrzymać się na powierzchni i funkcjonować normalnie we wciąż rozwijającym się świecie.
Nie chodzi tu o to, by móc przeżyć – przeżyć mogą również, i przeżywają przecież, bezdomni na ulicy. Chodzi o możliwość przeżycia na poziomie odpowiadającym średniej, w warstwie społecznej, w której się normalnie funkcjonuje. Nie chodzi tu również o to, by móc kupić to czy tamto, niezbędne do przeżycia. Cena kurzego jajka liczona czasem, przez jaki trzeba pracować, by móc je kupić, jest dziś bardzo niska. (Czemu jajka? Bo jest to towar, którego znaczenie i wartość są niezmienne od stuleci.) Po to, by móc kupić jedno kurze jajko musimy pracować kilkadziesiąt sekund, 150 lat temu było to ponad 20 minut. Problem w tym, że poza jajkiem potrzebujemy do życia, czyli „normalnego funkcjonowania”, szeregu innych rzeczy (lub uważamy, że potrzebujemy, ale koniec końców wychodzi na to samo). Po to, by móc je posiąść i utrzymać je przy sobie konieczna jest praca zarówno ojca jak i matki rodziny.
Tak naprawdę większość ludzi potrzebuje tylko odrobiny wody i jedzenia dziennie oraz ochrony przed przeciwnościami pogody – całą resztę, przy odpowiednim podejściu, można sprowadzić do klasy rzeczy niepotrzebnych. Bieda jest pojęciem bezwzględnym tylko wtedy, gdy mamy do czynienia z sytuacją, w której człowiek nie ma środków do tego, by przeżyć i umiera. We wszystkich innych przypadkach mamy do czynienia z pojęciem jak najbardziej względnym i zależnym wyłącznie od subiektywnej oceny.
Najprostszym przykładem niech będzie porównanie sytuacji ludzi żyjących w popegeerowskiej wsi i Indian żyjących w puszczy amazońskiej bez kontaktu z cywilizacją. Ci pierwsi mogą liczyć zawsze na dach nad głową, nie boją się ataku dzikich zwierząt i mają środki niezbędne, by nie umrzeć z głodu. Są materialnie niewyobrażalnie bogatsi od ludzi, którzy albo gonią obiad, albo uciekają, by się nim nie stać. A przecież prosta rozmowa z jednymi i drugimi pokazuje nam, że przekonanie o tym, kto jest zadowolony z życia, a kto nie nie odpowiada sytuacji którą określić moglibyśmy jako obiektywną. Bo sytuacji „obiektywnej” nie ma, jest tylko subiektywne odczucie.
Ostatnie dziesięciolecia to czas, gdy ludzie coraz więcej pracują, jeśli mają pracę, a faktycznie ich dochody maleją. To, że pojawiły się wolne soboty nie zmienia faktu, że na rynek pracy trafiły kobiety, które przedtem siedziały w domach i opiekowały się dziećmi, zwiększając konkurencję na rynku dostępnej siły roboczej. Ludzie muszą coraz więcej zarabiać, by zapewnić sobie dach nad głową i minimum uznawane za niezbędne.
Ta „niezbędność” wydaje się być zjawiskiem „naturalnym” w kontekście ciągłego poszerzania oferty towarów i presji reklamowej faktycznie zniewalającej konsumentów. Dziś posiadanie pewnych przedmiotów uznawane jest za niezbędne, choć nie są one zupełnie potrzebne do przeżycia: telefony komórkowe, komputery, telewizory…
Powszechnym zjawiskiem, ale dość naturalnym w świecie, który obraca się wokół PRZEDMIOTÓW, jest przedmiotowe traktowanie ludzi. Ludzie są określani jako WYBORCY czyli ELEKTORAT, KONSUMENCI, MŁODZIEŻ, SENIORZY, KIEROWCY itp, a podejście indywidualne zanika. Każdego próbuje się wtłoczyć w ramy jakiegoś określenia co koniec końców prowadzi do dehumanizacji naszego świata. Ludzi oczywiście da się posegregować wedle różnych kategorii i nawet ta segregacja może być skuteczna przy planowaniu jakichś działań politycznych czy handlowych. Jednak ludzie tego nie lubią, zazwyczaj uważają się za wyjątkowych i marzą o tym, żeby się jakoś wyróżnić, zostać zauważonym.
Stąd taki masowy pęd do pokazywania się w mediach, a szczególnie w telewizji, co wydaje się nobilitować przeciętniaka w oczach innych przeciętniaków. Stąd też ciągła pogoń za pokazaniem, że jest się LEPSZYM od innych, bez względu na to, poprzez co ta „lepszość” miałaby się przejawiać. Stąd idiotyczne programy telewizyjne, szaleństwa sportowe i pseudo-sportowe, ciągła pogoń za porównaniem i zwycięstwem w tym porównaniu.
Pogoń za wyjątkowością nie musi być wcale czymś naturalnym w ludzkiej mentalności. Podobno Siuksowie w ogóle nie mają w swoim języku zwrotu umożliwiającego określenie, że ktoś jest „najszybszy”, czy „najlepszy”. Mówią po prostu: „szybko biegam”, albo „dobrze strzelam”, ale jest to pozbawione zawsze jakiegokolwiek elementu porównawczego, odnoszącego się do innych.
Choć mnóstwo ludzi marzy o „wyjątkowości” to wydaje się, że jesteśmy jednak w coraz większym stopniu traktowani jako MASA i chyba faktycznie taką masą się stajemy. Na świecie zanikają powolutku różnice kulturowe.
Jednolitość jako cel systemu
Całkiem niewykluczone, a wręcz wiele na to wskazuje, że ujednolicenie jest celem, do którego to wszystko dąży. Wiem, że zaraz mogą się pojawić pytania, czy sugestie związane z kwestią „kto powoduje, że dąży?”, „kto tym wszystkim kieruje?”, ale uchylę się od odpowiedzi. Moim celem jest przedstawienie jedynie mojego oglądu sytuacji, w której się znaleźliśmy.
Dzisiejsze dzieci pod wszystkimi szerokościami geograficznymi mają większość dokładnie tych samych odniesień kulturowych. Ujednolicenie to polega oczywiście też na wymazywaniu specyficznych, lokalnych elementów. Wydaje się, że wzorce kulturowe nie potrafią współżyć pokojowo. Amerykański, hollywoodzki imperializm kulturowy odniósł zdecydowany sukces i dziś bez trudu na całym świecie znajdziemy ludzi wiedzących kim jest James Bond czy Scooby Doo, jak i bez trudu znajdziemy dziś w Polsce pięcioletnie dziecko, które nie będzie wiedziało jak brzmi dalej wierszyk zaczynający się od „Pan Kotek był chory i leżał w łóżeczku…”.
Jesteśmy coraz bardziej jednolici. Jest to chyba pierwsza w historii ludzkości sytuacja w której jej tak ogromna część jest wtłoczona w szablon „przedmiotowy”. Nigdy w historii, jak się wydaje, ludzie nie byli zaopatrzeni w taką liczbę przedmiotów nie będących niezbędnymi do życia, ale traktowanych jako podstawowej potrzeby. Telefony komórkowe, karty kredytowe, samochody, telewizory…
Posiadanie samochodu zostało w takim stopniu wliczone w nasze życie, że dziś nagły brak benzyny mógłby spowodować ogromne problemy milionom ludzi, którzy nie mieliby jak się zaopatrzyć w podstawowe towary codziennego użytku. Całe miasta, szczególnie w Europie Zachodniej i w USA zbudowane są i funkcjonują dziś w taki sposób, że w ich centrum nie ma w ogóle sklepów spożywczych, lub są jedynie niewielkie sklepiki nie będące w stanie zapewnić zaopatrzenia wszystkim mieszkańcom. Ludzie MUSZĄ kupować rzeczy w wielkich sklepach na peryferiach.
Coraz wyraźniej widać, że system chce wszystkich ułożyć wedle pewnej sztampy. Bardzo jest to wyraźne w ewolucji programów szkolnych, z których usuwa się – i to nie tylko u nas, w Polsce, ale i w innych krajach też – wszystko, co mogłoby dawać ludziom poczucie wyjątkowości. Takie poczucie daje przede wszystkim historia, więc się ją ogranicza do minimum, likwidując możliwość zrozumienia jak funkcjonują procesy społeczne na przestrzeni wieków. Prowadzi to do ujednolicenia, bo ludzie, którzy zawsze potrzebują jakichś punktów odniesienia znajdą je po prostu w sztampowych propozycjach oferowanych nam w mediach. Obecnie będzie to Hollywood, ale to może się zmienić, gdy będzie taka potrzeba. Będzie to jednak z pewnością coś w formie spektaklu, gry, zabawy, opowiadanej bajki.
Już dziś miliony ludzi na świecie swoją wiedzę zarówno o tej najnowszej, jak i bardziej odległej historii czerpią z kina oraz telewizji, i TYLKO z kina oraz z telewizji. A tam jest wszędzie na świecie w zasadzie to samo, ten sam przekaz.
Jednolitość ma też i inne aspekty. Jednym z nich jest „emancypacja kobiet”, czyli trwające już od wielu dziesięcioleci, silne parcie na to, by we wszystkich aspektach życia można było traktować kobietę jako „równą” mężczyźnie. Faktycznie efektem jest to, że kobieta może być traktowana jako tak samo wydajny pracownik, jak mężczyzna, czyli być jego konkurencją na rynku pracy, czyli siła robocza staje się automatycznie tańsza.
Ponieważ dla kobiet istnieją ograniczenia natury fizjologicznej, to wynajdowane są „obejścia problemu”. Pojawiają się środki antykoncepcyjne, upowszechnia się aborcja i przyzwolenie na nią, pojawia się i upowszechnia in vitro, jako sposób na likwidację konieczności „współpracy” osób o różnej płci. Pojawia się też i zaczyna upowszechniać – jeszcze nie w Polsce na wielką skalę, ale idę o zakład, że niedługo stanie się to kolejnym, medialnym tematem – wynajem macicy, czyli matki-surogatki. Wszystko to, włącznie z upowszechnianiem i przyzwoleniem na eutanazję, to zjawiska prowadzące do zrobienia z nas jednolitej masy jednostek bez znaczenia, bez cech, możliwych do natychmiastowego zastąpienia.
Dodać do tego należy oczywiście wszelkie działania związane z ideologią gender, której celem jest pozbawienie nas ostatecznych elementów wyróżniających, jakie daje nam płeć. Człowiek ma się niczym nie odróżniać od człowieka, najlepiej, żeby ludzie wyglądali tak samo, ubierali się tak samo, tak samo myśleli (albo nie myśleli!), to samo myśleli i tyle samo rozumieli.
Jedną z przeszkód w przetwarzaniu ludzi w bezkształtną masę konsumencką są oczywiście religie i kościoły. Ich przekaz może prowadzić do przekonania, że jednostka jest w jakiś sposób wyjątkowa, że się liczy, że ma jakieś specjalne zadanie. Istnienie Boga, który obdarza miłością każdego, czyli w jakiś sposób każdego czyni wyjątkowym jest wprost sprzeczne z realizowanym celem zrównania wszystkich ze sobą do stanu pełnej „nieodróżnialności” jednostek.
Nadawanie przez religię statusu wyjątkowości poszczególnym jednostkom zakazuje stosowania narzędzi takich jak aborcja, in vitro, eutanazja czy wynajem macicy, a są to, jak się wydaje, jedne z ważniejszych narzędzi kreowania nowego społeczeństwa. Likwidacja różnic między płciami jest ważna dla ujednolicenia i stąd te ciągle powracające spory i awantury w tym temacie. Dlatego też jesteśmy dziś świadkami tak silnych i bezwzględnych ataków na Kościół Katolicki, który wydaje się być główną przeszkodą we wprowadzaniu w życie idei „nowego człowieka-konsumenta”. I wydaje się, że to działa, że Kościół stopniowo ulega presji wycofując się powoli, ale wyraźnie, ustępując terenu i tracąc wyznawców. Gdy poczyta się o kardynale Stefanie Wyszyńskim i jego bezkompromisowości w sprawach religii to bez trudu można zauważyć, jak bardzo zmienił się dziś Kościół Katolicki w stosunku do sytuacji sprzed 50 lat. Jak wiele przegrał w nieustającej walce o dusze.
Co ta jednolita masa miałaby robić i czemu służyć? Odpowiedź jest dość prosta i oczywista – produkować i konsumować, czyli ostatecznie mnożyć bogactwo tych, którzy światem zarządzają. Jednak ujednolicenie, likwidacja wszelkich „nierówności”, z płciowymi włącznie, nie wystarcza.
Konieczne jest doprowadzenie do sytuacji, w której MASY będzie nadmiar. Nadmiar wystarczający do tego, by każdego w każdym momencie można było zastąpić bez obawy o to, że ktokolwiek będzie przedstawiał jakiekolwiek żądania – lepszego wynagrodzenia czy warunków pracy. Temu ma służyć – to widać wyraźnie dziś w Europie – przemieszanie społeczeństw między sobą i „wstrzyknięcie” odpowiedniej „dawki” imigrantów z zupełnie innego świata. Pozwala to dodatkowo, poza obniżeniem kosztów siły roboczej, zlikwidować jakiekolwiek pozostałe jeszcze punkty kulturowego odniesienia poprzez szok kultur i utrzymywanie ciągłego stanu wrzenia. Temu też może służyć szerzenie chaosu w niektórych częściach świata.
Uproszczenie świata.
Wydaje się, że świat, w którym żyjemy, staje się, przynajmniej pod względem struktury społecznej, coraz prostszy. Coraz wyraźniej zanikają różnice pomiędzy warstwami społecznymi. Mówi się, a proces ten widać coraz wyraźniej, o zanikaniu klasy średniej. Coraz więcej ludzi w świecie zachodnim ma subiektywne poczucie „bycia biednym”. Przyczynia się do tego z pewnością trwający faktycznie od 2008 roku kryzys, który nigdy nie został zażegnany, a jedynie czasowo złagodzony działaniami nie rozwiązującymi tak naprawdę realnych problemów systemowych.
Przyczynia się też do tego sam system, w którym żyjemy. System, który naturalnie dąży do tego, by działać jak najmniejszym kosztem, co oznacza, że ludzie, którzy żyją ze swojej pracy są coraz biedniejsi.
W Stanach Zjednoczonych procent ludzi posiadających swoje własne domy jest najniższy od 50 lat. Bezrobocie w USA liczone tak, jak się to liczyło kiedyś, w latach 80, wynosi 23% (w czasie Wielkiego Kryzysu bezrobocie wynosiło 25%). Zadłużenie ludzi (szczególnie w USA) jest tak wielkie, że w zasadzie wiadomo, że znacząca część kredytów zaciągniętych przez osoby prywatne nigdy nie zostanie spłacona. Oznacza to postęp ubożenia i zamienienie ludzi faktycznie w niewolników, skoro są zadłużeni ponad swoje finansowe możliwości.
Czemu w niewolników? Bo jeśli zarobki człowieka wystarczają mu tylko na to, by zapewnić sobie wyłącznie jedzenie i dach nad głową, to niczym nie różni się od niewolnika, któremu jego właściciel również zapewnia pożywienie i dach nad głową. Jeśli dodatkowo w grę wchodzi kredyt, to stan niewoli jest dodatkowo przypieczętowany i „zaklepany” drogą prawną.
YES SIR
Gdy się patrzy na okres ostatnich 75 lat, i analizuje go pod kątem oczekiwań i realiów, to fajnie jest (jak się ma wystarczająco dużo lat, a w odpowiednim czasie interesowało się tą tematyką) wspomnieć futurystyczne wizje przyszłości, jakie snuli zarówno autorzy science fiction jak i całkiem poważni myśliciele. Wielu z nich (bo wcale nie wszyscy!) wieszczyło, a wieszczenia te łatwo się przebijały do opinii publicznej poprzez coraz powszechniej dostępne i wszechobecne media, że rozwój technologii doprowadzi nas do lepszego życia. Że robotyzacja procesów produkcji spowoduje, że ostatecznie większość z nas będzie siedziała bezczynnie pod parasolem przy basenie, a robot będzie nam podawał drinka na wszystko odpowiadając mechanicznym głosem „YES SIR”. Jednym słowem przedsionek raju.
Wizje te przepowiadały rychłe (najczęściej mówiło się o roku 2000) nadejście świata, w którym człowiek będzie mógł wreszcie zająć się tym, co go interesuje, a nie tym, co musi, a o jego dobrobyt zadbają maszyny. Nic nie spełniło się poza tym, że faktycznie coraz częściej roboty wyręczają nas od pracy. I to nie tylko tej najbardziej powtarzalnej i mechanicznej. Nie powoduje to jednak polepszenia jakości życia przeciętnego człowieka. Nie siedzimy leniwie przy basenie, a roboty nie podają nam koktajli. Nikt, ani nic nie mówi do nas „YES SIR”.
Obserwujemy jedynie coraz silniejszy wzrost bezrobocia i jest to proces stały, niezmienny od mniej więcej 45 lat. Roboty powodują likwidowanie miejsc pracy, a ludzie zasilają po prostu szeregi bezrobotnych. Roboty zastępują ludzi w branżach, w których jeszcze niedawno wydawało się że człowiek jest niezbędny. Wbrew zapewnieniom wyznawców tez liberalnych (czy jak to się teraz mówi „libertariańskich”) na miejsce stanowisk pracy znikających ze względu na robotyzację wcale nie powstają inne stanowiska pracy, które obejmują ludzie zwalniani przez roboty. Zwolnieni zasilają rzeszę bezrobotnych, lub słabo zarabiających pracowników na kilkugodzinnych kontraktach o nieporównywalnych do poprzednich warunkach.
Proces robotyzacji wydaje się być nieunikniony i zdaje się obejmować coraz więcej dziedzin. Już dziś zagrożone są zawody takie jak kierowca – a dotyczy to wielu milionów ludzi na całym świecie – co do których jeszcze nie tak dawno nie pojawiłyby się podejrzenia, że mogą być zautomatyzowane. Oznacza to, że coraz więcej prac będzie mogło obyć się bez człowieka.
Gdy w latach 50 czy 60 XX wieku snuto wizje szczęśliwego społeczeństwa obsługiwanego przez roboty, wizjonerom zabrakło wyobraźni w kwestii natury ludzkiej. Założyli, że zastąpienie ludzi przez roboty spowoduje, że korzyści finansowe płynące z tego zastąpienia trafią do kieszeni byłych pracowników. Tajemnicą pozostanie czemu założyli, że przedsiębiorcy oddadzą wypracowany w ten sposób zysk ludziom, z którymi już w żaden sposób nie będą powiązani.
Robotyzacja prowadzi do powiększenia „masy rezerwowej”, słabo wynagradzanych, albo w ogóle nie pracujących, żyjących z pomocy społecznej, ludzi. Taka „masa rezerwowa” jest dobrym narzędziem nacisku na resztę. Samo jej istnienie jest tym narzędziem.
Co z nami będzie? Jak żyć?
Wydaje się, że kierunkiem, w którym to wszystko dąży jest świat podobny do tego, który był pokazany w filmie „Elizjum” (ha! ja też odnoszę się do Hollywood!). Jest to świat w którym minimalna liczba niewyobrażalnie bogatych ludzi jest całkowicie odcięta (wręcz fizycznie, bo są w kosmosie) od reszty świata, w którym żyją biedacy, produkujący i dostarczający tym najbogatszym niezbędnych towarów. Obserwując przepływ bogactwa, który wskazuje na jego coraz większą koncentrację w coraz mniejszej liczbie rąk można odnieść wrażenie, że właśnie w tym kierunku zmierzamy. W kierunku dość okropnego świata, w którego opisie w filmie „Elizjum” nie było jednak mowy o powszechnej inwigilacji i praktycznie całkowitej kontroli działań ludzi, poprzez na przykład likwidację obrotu pieniądzem gotówkowym.
Czy świat, w którym minimalna grupa władców rządzi bezkształtną masą jednostek pozbawionych cech jest możliwy? Orwell i Huxley częściowo opisali takie światy. Życie pokazuje nam, że zazwyczaj jest bardziej jeszcze niezwykłe i zaskakujące niż nawet najbardziej płodna wyobraźnia pisarzy. Uczy nas też, że nie ma co liczyć na to, że „jakoś to będzie”.
Zrównanie wszystkich do jednego poziomu było już wypróbowane w ZSRR. Było to dość „amatorskie” zrównywanie, bo nie było wówczas jeszcze narzędzi pozwalających na stworzenie prawdziwie „bezkształtnej masy”. Przyniosło to jednak i tak dość przerażające skutki, które w końcu doprowadziły do upadku systemu. Upadek ten nie był jednak wynikiem „urawniłowki”, tylko niewydolności systemu gospodarczego.
Chiny, w których tworzenie jednolitej, bezmyślnej masy poszło jeszcze dalej niż w ZSRR, są dziś dowodem na to, że komunistyczny eksperyment wcale nie musiał natychmiast upaść i z lekkim wsparciem ze strony USA mógł trwać i się rozwijać. Mógłby trwać, gdyby rządzący w Moskwie potrafili wcześniej umożliwić masie dostęp do odrobiny bogactwa i konsumpcji.
W skuteczniej działającej gospodarce, w jakiej żyjemy dzisiaj, możemy się spodziewać, że zablokowanie naturalnego procesu powstawania „bezkształtnej masy” poprzez przewrócenie systemu gospodarczego do góry nogami nie będzie takie proste. Sądzę, że w końcu staniemy się wszyscy elementami tą masy konsumenckiej i pozostaniemy nią na dłużej, gdyż przytłaczająca większość ludzi dobrze czuje się w tej roli.
Pojęcia takie jak wolność, inicjatywa, refleksja, ciekawość są obce ogromnej większości. Dobrym przykładem tego, jak bardzo obce są nam wartości, które teoretycznie są u podstaw „demokracji” w której żyjemy, są częste reakcje na coraz większy zakres i skuteczność różnego rodzaju narzędzi inwigilacji i kontroli. Któż nie spotkał się z wypowiadanym z przekonaniem zdaniem, które można uznać za jedno z podstawowych elementów wyznania wiary członka bezmyślnej masy konsumenckiej: „jeśli nie mam sobie nic do zarzucenia, to nie muszę się bać inwigilacji”?
Wizja zmienienia nas w bezmyślne przedmioty masowej manipulacji wydaje się dość przerażająca. Niepokojące jest to, że wydaje się ona coraz bardziej realna, a ludzie wydają się faktycznie często bardzo jednolici w swoich reakcjach i podatności na manipulacje. Nic dziwnego – kulturowa tresura poprzez telewizję i Hollywood jest skuteczna. TO DZIAŁA! Stajemy się taką masą, tylko jeszcze o tym nie wszyscy wiemy… co mogłoby tylko potwierdzać, że nie jest dobrze.
Czy nie ma więc już żadnej nadziei?
Wiele zależy od tego, jakie są przyczyny tego stanu. Tak jak wspomniałem wcześniej nie chcę stawiać diagnozy co do sprawców, bo choć wcale nie boję się oskarżenia o bycie zwolennikiem teorii spiskowych (jestem jak najbardziej świadomym zwolennikiem takich teorii), to wydaje mi się, że zwyczajnie problem jest zbyt skomplikowany, by można było znaleźć jego jednoznaczną przyczynę i źródło.
Myślę jednak, że istnieją pewne ponadczasowe mechanizmy kierujące zachowaniami społeczeństw i to one w znacznym stopniu determinują opisywaną sytuację. Sądzę, że nie znamy mechanizmów ich działania, bo zwyczajnie za krótko je badamy. Jeśli człowiek przetrwa w stanie cywilizowanym jeszcze przez kilka tysięcy lat, to zapewne akumulacja badań socjologicznych, historycznych i psychologii społecznej pozwoli na opisanie mechanizmów rządzących społeczeństwami. Teraz mamy zbyt mało danych.
Szansy na zablokowanie mechanizmu, bądź na jego powstrzymanie można szukać w wewnętrznych sprzecznościach samego systemu. Ograniczanie dochodów MASY KONSUMENCKIEJ, a przecież do tego to prowadzi, ogranicza siłę nabywczą konsumentów. Ogranicza więc zyski. A pogoń za zwiększaniem zysku wydaje się stanowić dziś główny sport najbogatszych i jest, jak się wydaje, celem samym w sobie. Tak więc mechanizm zubożenia mas koniec końców może odwrócić się przeciwko tym, którzy go nakręcają. Jest to skądinąd często pojawiająca się konstatacja u ludzi analizujących sytuację na świecie: jaki sens ma wysyłanie milionów ludzi na bezrobocie poprzez przenoszenie produkcji do krajów o niższym koszcie siły roboczej, skoro prowadzi to do likwidacji rynku, na którym można sprzedać towar?
Odpowiedź jest chyba dość prosta: doraźne korzyści przeważają nad długoterminowym myśleniem strategicznym. Chwilowe, doraźne obniżenie kosztów, czyli zwiększenie zysku, wydaje się być ważniejsze od zabezpieczenia sobie możliwości długoterminowego działania. Efekty tego widać obecnie i w Europie i w USA, gdzie obserwujemy załamanie popytu prowadzące wprost do recesji.
Tak więc brak długofalowego spojrzenia na całość problemu głównych aktorów systemu może być (być może) zaczątkiem, czy przyczyną jego upadku.
Problem jednak w tym, że procesy, o których napisałem powyżej zdają się trwać o wiele dłużej, niż tylko ostatnie dziesięciolecia. Niektórzy dopatrują się źródeł obecnego stanu w Oświeceniu, a nawet w średniowieczu, gdy rodził się kapitalizm. Niektórzy próbują – wydaje się, że dość skutecznie skądinąd – porównywać obecny stan naszej cywilizacji zachodniej do stanu Republiki Rzymskiej tuż przed jej upadkiem. Wiele zjawisk, które miały wówczas miejsce możemy obserwować wokół nas – szczególnie w sferze obyczajowej – a efektem było powstanie Cesarstwa Rzymskiego, czyli de facto dyktatury. Niewykluczone, że i to nas czeka.
Są tacy, którzy twierdzą, że to wszystko jest robotą sił zła, czyli Szatana, a otwarta walka z Kościołem jest tego dowodem. Są i tacy, którzy, abstrahując od spraw religii, wskazują na przesłanki mające świadczyć o tym, że działania niektórych ludzi przed dziesięcioleciami, a nawet i sprzed ponad stu lat były przygotowaniem dzisiejszej sytuacji. Gdyby faktycznie opinie tych ludzi przedstawiały stan faktyczny, to zapewne niewiele da się zrobić, bo procesów dziejowych nie da się raczej zatrzymać.
Osobiście widzę iskierkę nadziei w tym, że przemiana ludzi w bezkształtną masę konsumentów ma jednak miejsce tylko w jednej części świata. W tej najbogatszej, ale wcale nie najludniejszej, a wręcz wymierającej. Problemem może być to, że jest to również część świata najlepiej uzbrojona, ale przecież rozmawiamy tu nie o przemocy fizycznej, tylko o innym jej rodzaju – przemocy społecznej, w której siła armii jest raczej drugorzędna.
Być może więc nadzieja jest w tych najbiedniejszych, „dzikich” i niecywilizowanych, w których może tkwić najwięcej zdrowej energii. Tylko że gdy oni obalą system, to nowy świat, który wówczas powstanie, nie będzie już wcale naszym światem.
Następny tekst
Jeśli uważasz, że to co przeczytałeś było ciekawe albo wartościowe, kliknij na zieloną łapkę. Albo na tę drugą, jeśli nie. Takie kliknięcie zawsze jest przyjemne, bo oznacza, że to co piszę nie pozostawiło Cię obojętnym. Możesz również udostepnić ten tekst w serwisach społecznościowych, dzięki czemu inni też go zobaczą. możesz też zasubskrybować kanał RSS który będzie cię powiadamiał o nowych wpisach:
1