Poszarpane spodnie, Death Metal i ustawki kiboli.
10 września 2017
Zachwyt śmiercią, rozkładem, brzydotą, eksponowanie tego, co okropne to zjawisko stosunkowo nowe w skali, w jakiej nas otacza. Oczywiście, jak mawiał klasyk, wszystko już było, więc i to też już było, tyle, że dziś, w dobie powszechnej i nieograniczonej komunikacji rozprzestrzenia się to z niezwykła prędkością.
Nie da się wyjść dziś do ludzi i nie spotkać młodych, czasami ładnych kobiet ubranych w poszarpane, pełne dziur spodnie kupowanych za cenę dwóch par spodni normalnych. Nie tak dawno wśród młodzieży panowała moda na różne sprawy związane ze śmiercią, z cmentarzami. Na scenach sal koncertowych produkują się zespoły muzyczne, które w zasadzie całkowicie zerwały z jakąkolwiek melodyką, a to, co prezentują jest po prostu hymnem brzydoty i zła. To taka fascynacja tym, czego zazwyczaj nie chcielibyśmy wokół siebie widzieć. Ta brzydota na scenach łączy się jakby naturalnie z (najczęściej symulowaną) agresją i zjawiskami, które można łączyć w jakiś sposób z przemocą.
Jest to oczywiście TYLKO przejaw pewnej mody. Tyle, że moda, tak jak wszystkie inne zjawiska społeczne, nie rodzi się z pustki. Jest odpowiedzią na jakieś zapotrzebowanie.
Człowiek jest z natury istotą agresywną. Życie w stresie, stanie wojny i ciągłego zagrożenia, w biedzie i chorobach, jest fundamentalnie bardziej naturalne od życia w pokoju, dobrym zdrowiu i ogólnie w dobrobycie. Śmierć, nieporządek i brud są bardziej naturalnym otoczeniem człowieka od zdrowia, czystości, estetyki. To może brzmieć zaskakująco, ale staje się całkiem zrozumiałe jeśli zastanowimy się nad tym, w jakim świecie żyli nasi przodkowie, i co najważniejszej w jakim świecie żyli oni jeszcze całkiem niedawno!
Mało kto zdaje sobie dzisiaj sprawę z tego, jakie mamy niewiarygodne szczęście, że żyjemy akurat tu i teraz. Żyjemy w czasach największego w historii ludzkości dobrobytu, czasach, gdy niewyobrażalny dotychczas odsetek ludności nie obawia się i nie musi się obawiać nagłej śmierci, nieuleczalnej choroby, utraty dziecka, wojny. Wystarczy wspomnieć świat, w którym żyli nasi rodzice i dziadkowie, i porównać z tym, co nas otacza, by stwierdzić, że mamy szczęście.
Szwaczka z dziewiętnastowiecznej Łodzi, czy kowal z osiemnastowiecznego Londynu przeniesieni do dzisiejszego świata uznaliby, że są w raju. I pewnie mieliby do pewnego stopnia rację. Żyjemy w świecie marzeń naszych przodków, lecz dla nas jest to świat zwyczajny. A nasza natura nie przygotowała nas do życia w świecie marzeń, nie przygotowała nas do raju, tylko do życia w piekle wszechobecnych niebezpieczeństw, śmierci, chorób i niesprawiedliwości.
Francuzi mówią: "chassez le naturel, il revient au galop", co można, bardzo swobodnie, przełożyć na: "natura zawsze odzyskuje swoje prawa". I myślę, że właśnie to widzimy wokół nas.
Pierwszym zjawiskiem, które dało mi do myślenia w tym temacie byli kibice i ich ustawki. Obecnie jakoś mniej się o tym mówi (co wcale nie oznacza, że zjawisko znika, albo że jest tego mniej), jednak problem agresywności młodych ludzi jest przecież wciąż obecny. Mieszkałem całe dzieciństwo i młodość w bezpośredniej bliskości stadionu piłkarskiego Legii Warszawa, miałem więc okazję przez całe dwa dziesięciolecia obserwować kibiców udających się na mecz i z niego wracających. Pamiętam, że jeszcze w latach 60 wszystko odbywało się WZGLĘDNIE spokojnie, kibice szli na mecz i wracali idąc chodnikiem, i co najwyżej pozwalali sobie na wykrzykiwanie różnych haseł dopingujących ich drużynę. Już wówczas mój Tata nazywał ich "dziczą", ale to dopiero pod koniec lat 70 i na początku lat 80 zaczął przestawiać samochód przed meczem tak, aby "dzicz" go nie zniszczyła (tak, w latach 60 Tata też miał samochód - wygrany PRZEZE MNIE na loterii).
W latach 70, gdy byłem już młodzieńcem, jeszcze nie było mowy o ustawkach między kibicami, choć istniała już jednoznaczna niechęć jednych kibiców do drugich - pamiętam, że w ramach okazywania jaki to ja jestem oryginalny, miast być jak wszyscy wokół kibicem Legii, głośno deklarowałem swoje poparcie na Górnika Zabrze (wówczas głównego rywala warszawskiej drużyny). Rywalizacja ograniczała się jednak raczej do wzajemnego obrzucania się wyzwiskami, a nie kamieniami.
Mechanizm kibicowania jest dość oczywistym chyba dla każdego przejawem potrzeby identyfikacji i przynależności do grupy, zjawiskiem dogłębnie i w pełni opisanym przez psychologów społecznych i socjologów. Natomiast w moim przekonaniu, bójki kibiców, a już szczególnie tak zwane "ustawki", podczas których kibice dwóch drużyn umawiają się na bójkę na pałki, noże i inne niebezpieczne narzędzia, to zjawisko warte głębszej refleksji.
(Przyszło mi do głowy, że być może już to ktoś opisał, a ja o tym nie wiem i jedynie wypisuję tutaj mądrości w stylu "MOIM ZDANIEM WESELE NAPISAŁ WYSPIAŃSKI", ale cóż, takie jest moje zbójeckie prawo publicysty.)
Do czego może prowadzić ta refleksja? Otóż prowadzi do stwierdzenia, że kibolskie ustawki to przejaw pewnej potrzeby agresji, która siedzi w każdym z nas. No, może nie do końca w każdym, bo wydaje się, że w o wiele większym stopniu odnajdziemy tę potrzebę u młodych mężczyzn niż u kobiet, ale najważniejsze jest stwierdzenie, że taka potrzeba istnieje i jest naturalną cechą ludzi.
W czasach moich rodziców, dziadków, jak i wcześniejszych naszych przodków, wewnętrzna potrzeba agresji, przemocy, ogólnie walki była bez problemu zaspokajana. Wojny wybuchały regularnie dając każdemu kto chciał (i wielu, którzy wcale nie chcieli) zarówno możliwość rozładowania agresywnych popędów jak i poczucia wspólnoty w grupie, pod wspólnym sztandarem. Siedzieli w okopach, wiedzieli kogo mają zabijać, sprawy były proste i oczywiste.
Co było tego efektem, na przykład w XX wieku? Ano to, że pokolenie ludzi, którzy przeżyli wojnę, lub urodzili się zaraz po niej nie miało potrzeby rozładowywania agresji. Mecze Legii na Łazienkowskiej w Warszawie odbywały się we względnym spokoju, powrót do domu kibiców, którzy nie odczuwali potrzeby strojenia się w barwy swojej drużyny, też zazwyczaj był spokojny. A potem, gdy pamięć okropieństw wojny zanikła, a młodzi nie mieli gdzie rozładować potrzeby agresji, pojawili się kibole.
Warto przy okazji zauważyć i podkreślić, że gdy wybuchały wojny i trzeba było iść walczyć w okopach, to szli tam zawsze dokładnie ci sami ludzie, których dzisiaj nazywamy kibolami! To wśród takich "kiboli" pojawiali się również różni bohaterowie ratujący swoich kolegów czy bezbronne białogłowy z dziećmi przy piersi! Prostymi żołnierzami zawsze byli ludzie raczej pochodzący z najmniej uprzywilejowanych warstw - ludzie, których dziś spotykamy właśnie na stadionach i na kibolskich ustawkach!
Gdy tymi młodymi ludźmi byli nasi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie i ich przodkowie, to poza tym, że bez trudu mogli rozładować swoją agresję na jednej z dowolnych, licznych wojen, czy jakichś innych niebezpiecznych działań, nie mieli oni żadnej potrzeby fascynowania się śmiercią, brudem czy chorobami. Wszystko to było o wiele bardziej obecne wokół nich, niż jest dziś wokół nas, żyjących w nieomalże sterylnym świecie. Śmierć była dla nich po prostu śmiercią, czymś złym, choć nieuniknionym, a doświadczali jej często (zazwyczaj uważali, że zbyt często). Choroby, brud, brzydota też były o wiele bardziej powszechne i ludzie raczej starali się dążyć ku estetyce, zdrowiu, życiu, pięknie.
A potem się wszystko pozmieniało.
W Europie od 70 lat nie było wystarczająco wielkiej wojny, która pozwoliłaby młodym ludziom rozładować swoje mordercze popędy i poczuć się elementem wspólnoty, i efektem tego są kibolskie ustawki, powstawanie różnych ruchów kibicow dających wrażenie przynależności. Ludzie ze środowisk nieco bardziej uprzywilejowanych, czy wykształconych, w których sama idea agresji została wypleniona, próbują znaleźć rozładowanie morderczych popędów na koncertach różnych grup death metalowych, w zabawach w różne mody "gotyckie" czy "emo", a na co dzień, wokół nas widzimy też fascynację brudem i brzydotą widząc dobrze usytuowane ekonomicznie kobiety (jakoś faktycznie to głównie kobiety to noszą, nie mężczyźni!) ubrane w poszarpane, pełne dziur dżinsy.
Wydaje się, że poza wynajdowaniem sobie "wojen zastępczych" i "zastępczych sztandarów", jakimi są kibicowskie ekscesy, natura ma i inne narzędzia pokazania nam, że nie jesteśmy stworzeni do życia w dobrobycie.
Weźmy jako przykład problem śmiertelności niemowląt. Kiedyś dzieckiem do lat 3 czy pięciu nikt specjalnie się nie przejmował za bardzo i nie pokładał w nim wielkich nadziei, bo szansa takiego dziecka na dożycie dorosłości była stosunkowo niska. Dziś do dorosłości dożywają dzieci, które w ogóle nie powinny się urodzić żywe. Śmiertelność okołoporodowa spadła do niebywale niskich poziomów, a nadzieje można pokładać w zasadzie w każdym nowo narodzonym, bo dziś, w naszych szerokościach geograficznych w zasadzie każde dziecko ma szansę na dożycie późnej starości... Chociaż...
We Francji, kraju wielkiego bogactwa i dobrobytu, rodzi się co roku ponad 700 tysięcy dzieci. Śmiertelność niemowląt jest minimalna! A przecież jeśli przyjrzeć się dobrze CAŁOŚCI kwestii związanych z płodnością, rodzeniem i umieraniem niemowląt, to być może wcale nie jest tak różowo! Nikt nie liczy liczby aborcji, która oficjalnie osiąga poziom 200 tysięcy (nieoficjalnie mówi się o co najmniej 300 tysiącach) rocznie. Co to oznacza, jak się temu przyjrzeć pod innym, niż normalnie kątem? Otóż wynikałoby z tego, że we Francji mamy śmiertelność niemowląt na poziomie 30%!
Natura zawsze odzyskuje swoje prawa!
Kiedyś pojęcie dziecka chcianego, czy niechcianego było raczej pojęciem abstrakcyjnym - dzieci się rodziły, część z nich przeżywała na tyle długo, że miała własne dzieci. Inne odpadały w przedbiegach. Dziś są dzieci chciane, a niechcianych nie ma, bo zostały wyskrobane. Natura znalazła sposób na utrzymanie wysokiej śmiertelności! Naturze jest obojętne, czy dziecko zostało poczęte z miłości, czy też jest wynikiem przygody w toalecie dyskoteki. Ogólny poziom śmiertelności ma być utrzymany i już.
Można wręcz stwierdzić, że jeśli udaje nam się gdzieś, na jakiś czas, oddalić widmo śmierci, chorób, biedy, głodu, zła, to wszystkie te zjawiska wciąż próbują do nas wrócić, jeśli nie głównymi arteriami, to podstępnie, opłotkami. I mamy traktowanie aborcji jako zabiegu medycznego, mamy całą kulturę zmieniającą się w kulturę śmierci, chorób, biedy, głodu, zła, we wszystkich jej przejawach. Mamy więc death metalowych "muzyków" umalowanych jak z najgorszego horroru oraz inne poszarpane spodnie sprzedawane jako ostatni krzyk mody. Mamy feministki nazywające siebie szmatami, zachwycające się czarownicami, które w kulturze były sługami Szatana, czyli zła.
Jeśli pomyślimy, że świat, w którym żyjemy jest NORMALNY, w rozumieniu tej powracającej do swoich praw natury, to pamiętajmy - bez względu na to, jak jesteśmy dziś na świecie liczni, to i tak jesteśmy jedynie niewielkim procentem wszystkich ludzi, którzy dotychczas żyli na świecie. I przez cały ten czas naszej obecności Matka Natura rządziła się tu swoimi prawami. Wyobrażanie sobie, że ją pokonamy jest mało realistyczne.
Następny tekst
Jeśli uważasz, że to co przeczytałeś było ciekawe albo wartościowe, kliknij na zieloną łapkę. Albo na tę drugą, jeśli nie. Takie kliknięcie zawsze jest przyjemne, bo oznacza, że to co piszę nie pozostawiło Cię obojętnym. Możesz również udostepnić ten tekst w serwisach społecznościowych, dzięki czemu inni też go zobaczą. możesz też zasubskrybować kanał RSS który będzie cię powiadamiał o nowych wpisach:
1