Zaczęło się w Iraku, czyli krótkie wyjaśnienie tego, co się dzieje od 30 lat.
10 października 2017
Niektórzy uważają, że biblijny Raj znajdował się gdzieś w Mezopotamii, czyli dzisiejszym Iraku. Tam miała się rozpocząć historia ludzkości. Etap tej historii, w którym żyjemy obecnie, rozpoczął się na początku lat 90. Początek naznaczony był pierwszą wojną właśnie w tym samym Iraku gdzie miał być Raj, zjednoczeniem Niemiec, Traktatem z Maastricht, upadkiem ZSRR i likwidacją zagrożenia dla USA z tej strony. Nastąpiła szybka rozbudowa NATO, które z paktu obronnego wobec ZSRR stało się nagle żandarmem świata na usługach USA. Był to czas wciąż jeszcze trwającego znacznego rozwoju gospodarczego, jak również był to czas stopniowego, ale wyraźnego wzrostu znaczenia sektora finansowego (czyli głównie banków, ale i koncernów ubezpieczeniowych) w ekonomii świata.
Dopóki Rosja była państwem upadłym, co do którego można było śmiało snuć plany podziału na kilka łatwych do skłócenia państewek, likwidując w ten sposób głównego wroga, dopóty system trwał bez większych problemów. Zgrzytem był krach giełdowy związany z tzw. Bańką Internetową, co jednak w niewielkim stopniu dotknęło przeciętnego zjadacza chleba. Problem pojawił się jednak gdy okazało się, że JAKIŚ globalny wróg Stanów Zjednoczonych jest konieczny dla utrzymania dobrej kondycji amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego.
We wrogość jelcynowskiej i postjelcynowskiej Rosji nikt by wówczas nie uwierzył, trzeba było wymyślić coś innego. Nic tak nie jednoczy ludzi jak wspólny wróg, nic tak nie pozwala łatwo skierować strumienia dotacji budżetowych w kierunku zbrojeniówki jak jednoznacznie określone zagrożenie. Wróg był wręcz konieczny, bo USA nie potrafiły inaczej działać. Nie było niczego gorszego niż nastanie pokoju i zniknięcie zagrożenia - powodowało to ryzyko przesunięć w budżecie, na przykład w kierunku naprawy niszczejącej (już wówczas, nie mówiąc o tym co jest dziś) infrastruktury publicznej - autostrad, wielkich mostów i innych największych konstrukcji w USA.
Jak królik z kapelusza wyskoczył wówczas atak terrorystyczny na World Trade Center. Nie mógł lepiej wypaść! Akurat wtedy, gdy był tak bardzo potrzebny. Po szybkim stwierdzeniu, że czynu dokonali terroryści pochodzący z Arabii Saudyjskiej, Stany Zjednoczone napadły na Afganistan. To mniej więcej tak, jakby po stwierdzeniu, że samochód w Berlinie został ukradziony przez Portugalczyka, poszkodowany Niemiec pobił Polaka. Bo też na P i też katolicy.
Krótko po tym Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, z pomocą Polski, napadły na Irak. Całkowicie nielegalnie w świetle prawa międzynarodowego, ale fakt, że ponad połowa obywateli w USA uwierzyła, że Saddam Husajn wspierał Al Kaidę, i że posiada broń masowego rażenia, pozwolił dokonać tej agresji bez większych oporów wewnętrznych. W Polsce wręcz większość ludzi rozpierała duma, a bodaj żadne media publiczne nie śmiały zwrócić uwagi, że po raz kolejny polskie wojska biorą udział w nie swojej wojnie agresywnej, pod obcym dowództwem. (Niezwykłe, że wciąż spotykam ludzi przekonanych, że Polska na nikogo w historii nie napadła...)
Saddam Husajn i pacyfikacja Iraku pozwoliły na odpowiednie przekierowanie strumieni dotacji budżetowych, dzięki czemu budżet obronny USA utrzymywał się wciąż na poziomie takim, że stanowił (i stanowi do dziś) 50% wszystkich budżetów obronnych świata. Można byłoby z tego wywnioskować, że przy takich nakładach armia amerykańska musi być o 20 lat do przodu wobec wszystkich innych armii świata, jednak takie rzeczy mógłby powiedzieć jedynie ktoś, kto nie rozumie podstawowych mechanizmów w tej dziedzinie.
Nakłady finansowe nie wystarczają by utrzymać dobrą jakość sił zbrojnych. Oczywiście armia amerykańska jest największa i najlepiej wyposażona, jednak wszyscy niezależni specjaliści są zgodni co do tego, że z jednej strony jej stan morale oraz wyszkolenia jest żałosny, a z drugiej strony główne strumienie pieniędzy pompowane w zbrojenia giną w monstrualnych układach korupcyjnych. To głównie właśnie o drożność tych układów trwała tak zacięta walka podczas kampanii prezydenckiej pomiędzy Hillary Clinton i Donaldem Trumpem. To są sumy idące w biliony (tysiące miliardów) dolarów. Dla takich pieniędzy bez trudu zabija się nie tylko ludzi, ale i całe państwa.
Potem była Libia, pojawienie się Państwa Islamskiego, Syria i nagła odmowa Rosji stania bezczynnie i przyglądania się działaniom USA...
Wciąż potrzebny był wróg. Wróg, dzięki któremu pieniądze płynęły tam, gdzie miały płynąć, to znaczy do kas sektora zbrojeniowego. Odmowa przez Rosję zgody na prowadzenie niczym nieskrępowanej polityki na Bliskim Wschodzie była kolejnym darem z nieba dla amerykańskiej zbrojeniówki. Znów pojawiał się kandydat na porządnego wroga, znów jawiła się szansa na zwiększenie strumienia pieniędzy. I nagle cała propaganda finansowana przez ten sektor - media w USA są w rękach bądź to banków, bądź przemysłu zbrojeniowego - została skierowana na Rosję w celu zrobienia z niej nowego, śmiertelnego wroga. Tę samą Rosję, która jeszcze miesiąc przedtem była traktowana jako nieomalże nowy, główny partner strategiczny Waszyngtonu.
Jednakże sama Rosja nie wygenerowała wystarczającego zagrożenia, nie wygenerowała też konfliktu, w kierunku którego można było skierować strumień sprzętu wojennego, jednego z głównych źródeł dochodów. Potrzebny wciąż był konflikt, więc w Syrii i w Iraku pojawili się różni "rebelianci" (w większości ściągnięci z całego świata bojownicy AL Kaidy) jak i Państwo Islamskie. Zaopatrywano ich w sprzęt, broń i amunicję w celu utrzymania punktu zapalnego, do którego zawsze jakoś można się odwołać, gdyby wróciła dyskusja na temat przeznaczenia pieniędzy budżetowych.
Dziś, gdy się okazało, że Rosjanom, Irańczykom, Hezbollah i Syryjczykom udało się pokonać Państwo Islamskie pojawia się niebezpieczeństwo polegające na braku wojny, w której USA mogłyby pełnić swoją rolę samozwańczego szeryfa świata. Czyli niebezpieczeństwo wyschnięcia, albo przynajmniej znacznego zmniejszenia dotacji na zbrojenia. Może być trudniej po raz kolejny zwiększyć budżet projektów konstrukcji nowego supermyśliwca czy innego lotniskowca.
Mówi się, że Państwo Islamskie, wobec poniesionej klęski, przenosi się do Azji Południowo Wschodniej. Że to tam, gdzieś w pobliżu chińskich granic tym razem pojawi się konflikt. Zobaczymy. Nie należy jednak wyobrażać sobie, że uda się doprowadzić do jakiegoś globalnego pokoju. Nie jest to tak naprawdę nikomu na rękę - wojna przynosi o wiele większe zyski!
Może jest o tyle lepiej, że konflikt w Azji Południowo Wschodniej oddaliłby nieco wojnę od naszych granic - choć dziś, w dobie globalnej komunikacji jest to bez większego znaczenia. Jedynie czego moglibyśmy się spodziewać, to większego zróżnicowania strumienia imigrantów. A w Azji kandydatów do życia w europejskich luksusach jest o wiele więcej niż w północnej Afryce czy na Bliskim Wschodzie.
W ciekawych czasach żyjemy, motyla noga!
Następny tekst
Jeśli uważasz, że to co przeczytałeś było ciekawe albo wartościowe, kliknij na zieloną łapkę. Albo na tę drugą, jeśli nie. Takie kliknięcie zawsze jest przyjemne, bo oznacza, że to co piszę nie pozostawiło Cię obojętnym. Możesz również udostepnić ten tekst w serwisach społecznościowych, dzięki czemu inni też go zobaczą. możesz też zasubskrybować kanał RSS który będzie cię powiadamiał o nowych wpisach: