Fotografia Adama Pietrasiewicza
Adam Pietrasiewicz
Widziane z pozycji siedzącej
czyli
co mam do powiedzenia na tematy bieżące i ponadczasowe.

E-book - historical fiction

Przejście do strony na której można kupić ebook Powroty

Co by było, gdyby Polska nie powiedziała NIE Hitlerowi?

Demokracja wydmuszkowa.

27 kwietnia 2017

Ostatnie wybory we Francji powodują u mnie smutne refleksje. Nigdy nie byłem wielkim fanem demokracji, bo zawsze twierdziłem, że to tylko pic na wodę. Uważam, tak jak mówił Alexis de Tocqueville, że nie trzeba bać się wyborów – ludzie zagłosują tak, jak im się powie. I tak właśnie się dzieje. Nigdy nie byłem fanem demokracji w obecnej formie, bo po pierwsze, nawet u swoich podstaw teoretycznych, nie jest to demokracja, tylko oligarchia, a po drugie odrobina uważnej obserwacji i refleksji pokazuje, że to, co się wokół nas dzieje nie ma już w zasadzie nic wspólnego z tymi teoretycznymi podstawami.

System, w którym głosujemy na kogoś, kogo nam się proponuje, bez możliwości faktycznie zagłosowania na kogoś innego, albo zostania samemu kandydatem nie jest tak naprawdę demokracją. Demokracja, czyli władza ludu, logicznie, powinna polegać NAJPIERW na tym, że to obywatele mają władzę i decydują. Czyli podstawą powinna być demokracja bezpośrednia. Tłumaczy nam się, że „nie da się”, choć oczywiście skoro od dziesięcioleci „daje się” w Szwajcarii, choć mamy dziś w ręku wszelkie narzędzia pozwalające na stworzenie takiego systemu, to wiemy doskonale, że „się da”. Jednakże nie mamy nawet śladu dążenia do zmiany systemu na choć trochę bardziej przypominający władzę ludu, bo oczywiście nie jest to na rękę żadnemu z rządzących czy o to rządzenie walczących. Systemu oligarchicznego nie da się tak łatwo pokonać, i jest to oczywiste.

Wybory we Francji, ale przecież i niedawne wybory w Polsce, pokazują nam, że nawet oligarchia zaczyna się dziś degenerować i zamieniać się w hybrydowy system władzy, w którym ster jest w rękach całkiem nowych uczestników gry politycznej. Po raz pierwszy – w Polsce w 2015, a w tym roku we Francji, na scenie pojawiły się, właściwie dokładnie znikąd, postacie i organizacje, które nagle postanowiły sięgnąć po władzę. Całkowite kukiełki, wydmuszki stworzone od A do Z przez firmy wyspecjalizowane w Public Relations, z użyciem wszelkich znanych narzędzi manipulacji stosowanych w reklamie, a szczególnie przy lansowaniu nowego produktu.

W Polsce był to oczywiście pan Ryszard Petru i jego .Nowoczesna, którzy pojawili się nagle znikąd z 11% poparcia w sondażach, siecią biur w całej Polsce, dopracowaną kolorystyką i symboliką oraz znacznymi pieniędzmi pochodzącymi nie wiadomo skąd. Ich pojawienie się może przypominać nieco pojawienie się Platformy Obywatelskiej swego czasu, ale różnica jest jednak znaczna o tyle, że Platforma oparła się przynajmniej na jakichś znanych politykach i próbowała  przedstawić trzymający się kupy program. Czyli udawała przynajmniej, że ich projekt tworzony jest wokół jakiejś idei dla Polski. Petru nie udawał – jego twórcy postanowili wykorzystać coraz bardziej powszechne poczucie niechęci wobec polityki i polityków i oprzeć się na haśle: my nie jesteśmy umoczeni w to, co robiła Platforma, stoi za nami Balcerowicz (więc jesteśmy kompetentni)  i co najważniejsze nie jesteśmy PiSem. Był to celny strzał, który się udał ponad wszelką wątpliwość. Było to oczywiście żałosne oszustwo takie jak wypuszczenie nowego, „rewolucyjnego” proszku do prania, po którego wypraniu prześcieradło jest bielsze od bieli, ale było to oszustwo skuteczne, tak jak skuteczne jest oszustwo z proszkiem. Wystarczy odpowiednio dobrać słowa, zamiast mówić wprost trzeba sugerować, albo tak pokierować tokiem myśli konsumenta, by sam się przekonał, by miał wrażenie, że wręcz ODKRYŁ rewolucyjny produkt. I to się dało zrobić, jak możemy to stwierdzić dzięki panu Petru.

Co ciekawe we Francji zrobiono o jeden krok więcej. Nie wiadomo czy to z braku czasu na szukanie nowych twarzy, czy też w wyniku pogłębionych badań i refleksji, które doprowadziły do stwierdzenia, że nie ma potrzeby nawet wyszukiwania kogoś nowego, że można wykreować na nowego prezydenta kogoś już dobrze sprawdzonego. I pojawił się Emmanuel Macron, który był wcześniej szefem gabinetu prezydenta Hollanda, następnie był jego ministrem, przy czym wsławił się szczególnie „ustawą Macrona” silnie uderzającą w nabyte prawa pracownicze.

Najśmieszniejsze jest to, że pojawił się jako zupełnie ktoś nowy, z nową partią tak jak Petru, ze strukturami, i natychmiast zdobył sobie przychylność mediów. Z dnia na dzień pojawił się wszędzie, jak Rychu, w telewizji, w radio, na pierwszych stronach gazet. Ponieważ Francja jest krajem o wiele bardziej liczącym się na arenie międzynarodowej, to Macron pojawił się nawet na pierwszej stronie największego tygodnika Argentyńskiego. Nagle wszyscy zaczęli o nim mówić, a żaden dziennikarz nie śmiał zadać mu jakiegokolwiek niewygodnego pytania o przeszłość w rządzie Hollanda. Niewygodnego, bo Hollande jest najbardziej znienawidzonym prezydentem w historii V Republiki, co spowodowało skądinąd, że nawet nie próbował starać się o drugą kadencję.

Tak jak .Nowoczesna i Ryszard Petru, Macron pojawił się absolutnie bez żadnego programu, poza „jestem tu nowy i nie jestem z Front National Marine Le Pen”. We wszystkich dyskusjach na temat tego, co zrobi jako prezydent jak ognia unikał jakichkolwiek konkretnych deklaracji, poza oczywiście jednoznacznym podkreślaniem uległości wobec Brukseli i Berlina. Jednak w odróżnieniu od .Nowoczesnej, środowiska które go wylansowały miały wystarczające wpływy, by spacyfikować zarówno oficjalnego kandydata aktualnej większości parlamentarnej prezydenta Hollanda, czyli Partii Socjalistycznej, jak i kandydata aktualnej opozycji, czyli Republikanów.

Równolegle z „pompowaniem” Macrona trwała niesamowita kampania reklamowa Marine Le Pen niewątpliwie wspierana przez te same środowiska, które wylansowały Macrona. Jest to dość logiczne zagranie – chodziło o doprowadzenie do tego, by w drugiej turze Macron MUSIAŁ wygrać, bo układ polityczny we Francji jest wciąż taki, że kandydat Frontu Narodowego nie może wygrać wyborów. Jean Marie Le Pen oraz jego córka Marine startowali w wyborach prezydenckich 11 razy. Za każdym razem efekt jest ten sam – zapewnienia, że „następnym razem to już na pewno...”. I przychodzi ten następny raz i znów jest to samo. Przyczyna jest prosta – w zasadzie od samego początku istnienia Frontu Narodowego, a w szczególności od początku lat 80 XX wieku partia ta odgrywa rolę stracha na wróble francuskiej sceny politycznej, narzędzia, które w rękach lewicy (tak, tak! Lewicy!) było młotem na prawicową konkurencję. Wszyscy politycy prawicy musieli przez całe lata deklarować się co do swojego stosunku do Frontu Narodowego i samego Le Pena, i jakakolwiek przychylna wypowiedź była natychmiast nagłaśniana i miała takiego polityka pogrążyć. I niejednego pogrążała, a ogromną liczbę polityków prawicy cała ta sytuacja stawiała często w bardzo trudnej sytuacji, bo Front Narodowy dzięki „pompowaniu” przez socjalistów zaczął się realnie liczyć na politycznej scenie Francji.

Pierwsza tura wyborów prezydenckich doprowadziła zgodnie z planem do pojedynku Emmanuela Macrona z Marine Le Pen. Celem jest oczywiście doprowadzenie do znaczącego zwycięstwa Macrona dzięki poparciu innych kandydatów, którzy odpadli w pierwszej turze. Problem w tym, że wbrew oczekiwaniom przegrani kandydaci wcale nie są chętni do dania swojego poparcia Macronowi. Francois Fillon, który liczył na obecność w drugiej turze rzeczywiście wezwał swoich wyborców do głosowania na Macrona, ale wcale nie oznacza to, że jego wyborcy zrobią to, co zaleca. Elektorat Fillona to po części ludzie pochodzący ze środowisk na tyle światłych, że widzą, iż mają do czynienia z wydmuszką i można się spodziewać że się wstrzymają od głosu, a część może wręcz zagłosować na Le Pen. Kolejny kandydat, lewacki Melenchon jednoznacznie odmówił wezwania swoich wyborców do przeniesienia głosów na Macrona, czym prawdopodobnie zaniepokoił nieco środowisko, które wylansowało „przyszłego prezydenta Francji”. Odmowa Melenchona była zdecydowanie niespodziewanym, bolesnym ciosem.

Wydaje się, że druga tura może przynieść niespodzianki. Nie sądziłem, że tak będzie, ale w obliczu obecnej sytuacji można się spodziewać bardzo zrównoważonej walki. Jeśli kandydaci zdecydują się na spotkanie w mediach twarzą w twarz, to może to być dla Macrona wielka porażka. Nie ma on nawet 1% doświadczenia i wiedzy jaką ma Marine Le Pen, która podczas takiego programu mogłaby go całkowicie pogrążyć.

Wielką przegraną w ostatnich wyborach we Francji jest idea demokracji, w którą wierzą miliony ludzi na świecie. Wybory te pokazały całemu światu, że to wszystko jest wielkim „picem na wodę”, niczym. Że wcale nie liczą się żadne projekty polityczne, żadna wiedza, czy doświadczenie. Liczą się odpowiednie nakłady finansowe, odpowiednio sprytny marketing i wystarczające wpływy, by nie dopuścić do merytorycznej dyskusji. Było to szczególnie widoczne podczas kampanii przed pierwszą turą wyborów, gdy kandydatów prezentujących konkretne, merytoryczne argumenty wprost wyśmiewano.

Obserwujemy stopniowy upadek Francji i podporządkowanie jej lokalnie przez Niemcy, a globalnie przez Stany Zjednoczone. To liczące się jeszcze kilka dekad temu mocarstwo atomowe jest dziś prostym wasalem hegemona i bardzo źle ten swój wasalizm przeżywa. Sytuacja wewnętrzna jest napięta, a prezydent Emmanuel Macron nie wydaje się odpowiednią osobą do rozwiązania problemów, z jakim boryka się to państwo. Wielu uważa, że będzie jeszcze gorszy od Francois’a Hollande’a.

Francja jest państwem, które przywykło do dość scentralizowanej, silnej władzy centralnej, którą wprowadziła V Republika. Wybór kolejnej po Hollandzie wydmuszki na prezydenta znacznie osłabi i tak słabe już państwo. W codziennym dyskursie Francuzów idea wojny domowej zagnieździła się już na tyle, że nikogo nie szokuje, gdy się o tym rozmawia. A warto pamiętać, że wojna domowa wybucha najczęściej w słabych państwach.

Upadek obecnego systemu i zastępowanie go systemem wydmuszkokracji wcale nie musi odbyć się spokojnie i bezboleśnie. Aby zobrazować do czego mogą doprowadzić wybory prezydenckie we Francji wyobraźmy sobie, że Ryszard Petru zostaje prezydentem. Koszmar, nie?

A teraz wyobraźmy sobie, że dodatkowo Petru dostaje do dyspozycji prawo do dysponowania bronią atomową.

Idą ciekawe czasy. Niestety zapewne nie tylko dla Francji.

Następny tekst


Jeśli uważasz, że to co przeczytałeś było ciekawe albo wartościowe, kliknij na zieloną łapkę. Albo na tę drugą, jeśli nie. Takie kliknięcie zawsze jest przyjemne, bo oznacza, że to co piszę nie pozostawiło Cię obojętnym. Możesz również udostepnić ten tekst w serwisach społecznościowych, dzięki czemu inni też go zobaczą. możesz też zasubskrybować kanał RSS który będzie cię powiadamiał o nowych wpisach: uruchom subskrypcje kanału RSS

kliknij, jeśli tekst ci się spodobałkliknij, jeśli tekst ci się nie spodobał
Skomentuj

Pewne sprawy muszą być jasne - to jest MÓJ blog, więc to ja decyduję o tym, co się na tych stronach pojawi, a co nie. Tak więc gdyby ktoś chciał wypisywać tutaj rzeczy, których nie chcę tu widzieć (myślę głównie o jakichś wulgaryzmach, spamie itp), to je po prostu usunę. Takie jest moje zbójeckie prawo. (Merytorycznych, ale krytycznych wobec mojego tekstu uwag nie usuwam.)...aha, i jeszcze jedno - w komentarzach nie wolno umieszczać linków.